wtorek, 19 marca 2013

Malezja - Bez planu


Pamiętam dzień, kiedy wjechaliśmy do Malezji, kraju, który zaskakuje nas niemal na każdym rogu. Pierwsze chwile bez planu, bez mapy, bez przewodnika i właściwie, choć może wstyd się przyznać, z niemal zerową wiedzą na jego temat. Malezja.. a, to Kuala Lumpur i wieże. A czy jest tam coś jeszcze? To się już okaże. 

5 marca kończyła nam się wiza w Tajlandii. Po 8 dniach na wyspie odciętej od świata i kilku dniach w podróży autostopem, gdzie nocowaliśmy w dziwnych, przypadkowych miejscach, wyjątkowo sprawnie udało nam się dotrzeć do Hat Yai, czyli miasteczka przesiadkowego do Malezji. Tam okazało się, że pociąg,  czyli najtańszy środek transportu to możemy sobie złapać, ale następnego dnia rano, bo popołudniowy już pełen. Zaczęliśmy szukać alternatywnej opcji wydostania się z Tajlandii. Cena biletu autobusowego dla jednej osoby, którą podali nam przy stacji, pokryłaby pociąg, spanie dla dwóch osób i może jeszcze jakąś kolację. Trochę przestało nam się to podobać, ale wyjścia za bardzo nie mieliśmy, bo koniec wizy, ostatni dzień, a dodatkowej opłaty w wysokości 200 bath za noc nie chciało nam się wnosić. 

Jednak, grunt to się nie poddawać. Pochodziliśmy chwilę po mieście w poszukiwaniu lokalnego  dworca autobusowego. W zamian za to trafiliśmy do innej agencji, gdzie cena była już niemal o połowę niższa. Decyzja zapadła dość szybko: "Jedziemy!"

- A dokąd? - pyta, całkiem zrozumiałą angielszczyzną, pani przy stoliczku. 
- Do Malezji. 
- Acha. Czyli dokąd?
- No nie wiemy. Do granicy? 
- Ale będziecie dziś wracać?
- No.. nie. 
- To po co? Tam nic nie ma..
- To dokąd możemy?
Tutaj pani wymieniła kilka nazw, wybraliśmy jedną z nich i autobus powiózł nas w nieznane. 

Na granicy wysiadka, zabierać plecaki i do odprawy celnej. Uroczy celnik bez mrugnięcia okiem wbił piękną, bezpłatną, 90 - dniową wizę i ruszyliśmy dalej. 


Do Butterworth dotarliśmy już wczesną nocą. Pan wysadził nas na jakimś skrzyżowaniu przy trasie, pytania o to, gdzie jesteśmy i czy to centrum lub też ewentualnie, jak do niego niego daleko, zignorował, zamknął drzwi i odjechał. Niedaleko majaczyły światła stacji autobusowej na którą się udaliśmy nie mając pojęcia, gdzie jesteśmy. Tam cudem spotkaliśmy Amandę i jej koleżankę, które wracały z Tajlandii tym samym busem, co my i zabrały nas samochodem z całą rodziną na poszukiwanie taniego noclegu. Po sprawdzeniu tych niewystarczająco tanich, z białymi, pachnącymi świeżością prześcieradłami i klimatyzacją dotarliśmy GDZIEŚ do chińskiej dzielnicy, gdzie w malutkim pokoju bez okna spędziliśmy noc. Jednak, jak to mówią "Nie ma tego złego...". Zjedliśmy pyszną kolację, zrobiono sobie z nami pamiątkowe zdjęcie, które na pewno jest już gdzieś w sieci, trafiliśmy na dziesiątki uśmiechów i smaczne chińskie śniadanie. Dzięki tej pierwszej nocy dowiedzieliśmy się, że Malezja to ogromna mieszanka kulturowa, żyją tu razem Malezyjczycy (wyznania muzułmańskiego), Chińczycy i Hindusi. 



Amanda, którą poznaliśmy na stacji zaprosiła nas też do swojego domu, gdzie za kilka dni spędziliśmy jedną noc.



Mimo, że bez planu Malezja przywitała nas przyjaźnie, niemal z otwartymi ramionami i płynnym angielskim. 

Co zobaczyliśmy? Co nas spotkało? Dokąd warto się wybrać?


George Town na wyspie Penang. 

Urocze, mieszane kulturowo miasto pełne artystycznych rzeźb i rysunków na murach, a przede wszystkim przepysznego jedzenia. Mapa kulinarna, którą dostaliśmy w tamtejszym hostelu towarzyszy nam do tej pory. Zachwycająca, największa w Malezji chińska świątynia zaskoczyła nas obchodami zakończenia przywitań Nowego Roku Chińskiego - roku węża, jak się później dowiedzieliśmy, 35 - stopniowe upały są całkowicie logiczne w tym roku, przecież to rok węża! (Nie śmiejcie się, takiej całkiem poważnej informacji udzieliła nam Chinka w autobusie.) Zajrzeliśmy też do świątyni węży, gdzie Łukasz pokonywał swój strach..










Ipoh.

Przypadkowe miasto polecone przez Amandę ze względu na cuda kulinarne. Samo miasto nie jest specjalnie, w moim odczuciu, warte zainteresowania. Kilka perełek się trafi, ale głównie jest obdrapane i mało ciekawe. Jak się okazało, za późno, jest doskonałą bazą wypadową do CameronHhighlands, czyli plantacji herbaty. Spędziliśmy tam godziny w Mc Donaldzie korzystając z internetu i obserwując staruszków śpiących na stołach od rana do wieczora. Łukasz, pomimo ostrzeżenia, wszedł do hotelu, który okazał się najzwyklejszym burdelem. Wylądowaliśmy w innym, gdzie dowiedzieliśmy się czym są pluskwy i swędzące ugryzienia, ale też powłóczyliśmy się uliczkami, nocnym targiem i zjedliśmy kilka pyszności.




Kuala Lumpur.

To jest miejsce, które trudno opisać. Trzy milionowe miasto, nad którym królują dwie szklane wieże - Petronas Tower. Czyste, zadbane, pełne sprzeczności. Stare meczety i chińskie świątynie, a nad nimi szklane drapacze chmur, w które popołudniami uderzają pioruny. Kilka linii nowoczesnego metra, a na ich drodze rezerwat przyrody z zachowaną dziewiczą dżunglą. Tutaj też udało nam się znaleźć kanapę u Jennifer, która przyjęła nas do siebie i pozwoliła poczuć się jak w domu. 











Melaka. 

Moje ulubione czerwone miasto, opisałam dodatkowo w poście Czerwone Latarnie, bo chociaż byłam bardzo zmęczona, Łukasz też, to, jak do tej pory, podobało mi się tutaj najbardziej. Coś w sobie to miasteczko ma. 


I na koniec Johor Bahru.

Według wskazówek blogowiczów miasto duże, drugie pod względem populacji w Malezji, ale bardzo nieciekawe. Nie do końca jesteśmy w stanie to stwierdzić, gdyż nasz przecudowny gospodarz - Sam, również z Couchsurfingu, nie dał nam okazji do oglądania miasta. Razem z żoną Venus wozili nas głównie na jedzenie z przerwą na wodospady, gdzie z racji pobytu w kraju muzułmańskim nie wolno wychodzić na widok publiczny w stroju kąpielowym. 






Wszystkie miasta i miejsca, które odwiedziliśmy, podobnie, jak i ludzie, których spotkaliśmy, były tutaj całkowitym przypadkiem. Jakoś nie mieliśmy natchnienia do dokładnego studiowania przewodników, ani porad. Wybraliśmy kilka ważniejszych punktów z północy na południe i nimi podążaliśmy. Czasu bardzo niewiele na zobaczenie tego ciekawego  i różnorodnego kraju, z własnym samochodem przepięknie zwanym Proton. Zaledwie dwa tygodnie. Jutro ruszamy dalej i wynika z tego tylko jedno: 
"Do zobaczenia Malezjo!"


0 komentarze:

Prześlij komentarz

Dziękuję, że dzielisz się ze mną swoją opinią! To dla mnie ważne.

Facebook Favorites More

 
Design by Free WordPress Themes | Bloggerized by Lasantha - Premium Blogger Themes | Best Web Hosting Coupons