niedziela, 10 marca 2013

Laos - Offroad cz. I



Nasze chyba najciekawsze przygody i podróż zaczęły się  kiedy opuściliśmy Ban Na - oddaloną od świata wioskę z Laos z dala od cywilizacji.

Obdarowani sticy rice i bananami ruszyliśmy wczesnym rankiem do wioski Ban Pun (nie udało mi się jej nadal zlokalizować na mapie google). Droga zakładaliśmy miała być dość długa i męcząca. Według ludzi z Ban Na kolejna wioska oddalona była o jakieś 3 lub 5 godzin marszu, trudno było nam uzyskać konkretną informację i nie byliśmy też pewni, czy godziny oznaczać mają marsz czy jazdę motocyklem. W każdym razie ruszyliśmy ubitą już, niemal skończoną górską drogą, która prowadzić niedługo będzie bezpośrednio do Nong Khiaw (na mapie i wg przewodników nadal nie istnieje). 


Po niecałej godzinie marszu natknęliśmy się na potok przecinający drogę, a w nim cysternę. Pierwsza myśl - może uda się, żeby nas kawałek podwieźli! ...i rzeczywiście udało się, ale pojechaliśmy nie cysterną, a inną ciężarówką wiozącą gruz. Sympatyczny młodzieniec zawiózł nas na sam szczyt, czyli do wioski, która była naszym celem. Po drodze natknęliśmy się na koparkę, która przerwała pracę i utorowała nam drogę. 


W wiosce przyjęto nas ze swego rodzaju zainteresowaniem, z kt\orego jednak nic więcej nie wynikało. Na spojrzeniach i uśmiechach się skończyło. Pokręciliśmy się trochę i korzystając z książeczki z laotańskimi podstawami zapytaliśmy:
- Czy możemy tu spędzić noc?
- Tak. 
- Doskonale. Gdzie?
- Tu. (tutaj nastąpił ruch ręki zataczający koło na całą wioskę).
- Acha... czyli.. Gdzie?
- Tu. (kolejny raz to samo)




Z tej rozmowy nic nie wynikło, ale po chwili znalazł się starszy pan, która znał kilka słów po angielsku i zaprosił nas do swojego domu. 



Tę noc spędziliśmy pod jednym dachem i w jednej izbie z całą rodziną. Było zbiorowe oglądanie telewizji do późnych godzin nocnych, pyszne i dziwne jedzenie (łącznie z wnętrznościami nieznanego mi pochodzenia), kąpiel "pod hydrantem" i próby opowiadania o sobie. Poszlismy też - długa drogą w dół, a później pod górę - nad wodospad.




 Można do niego trafić idąc za kablami, gdyż w górach wioski zazwyczaj stamtąd pobierają prąd. Zostaliśmy zaproszeni na ucztę z winem pitym z dzbana przez słomki, papierosami skręcanymi w kartki papieru, pleceniem koszyków i jedzeniem, które zniknęło zaraz kiedy okazało się, że nie mamy zamiaru płacić, skoro nas zaprosili.





Kilka ostatnich dni spędziliśmy w dolinie, budził nas chłód, a słońce pojawiało się około 11, więc ciepły poranek był niespodzianką. Jeszcze większą było to, że o 8 rano, kiedy ruszaliśmy w dalszą drogę przez góry zobaczyliśmy jak jesteśmy wysoko, dosłownie ponad chmurami. 


Na drogę do Nong Khiaw przeznaczyliśmy od 2 do 3 dni, szczególnie, kiedy okazało się, że mieliśmy do pokonania 60km..z plecakami, w górach. Ostatecznie okazało się, że przeszliśmy niecałe 20km i trafiliśmy na elektryków naprawiających kable, którzy zabrali nas do miasteczka. Zanim to jednak nastąpiło wydarzyło się kilka ciekawych rzeczy. 


Po pierwsze odkryłam, że nie zostałam stworzona do wędrówek po górach, nie daje mi to żadnej radości ani satysfakcji. A piękne widoki wcale nie wynagradzają ani zachwycają, kiedy ledwo mam siłę iść pod kolejną górę. Po drugie w kolejnych wioskach, które zdecydowanie są na końcu świata i turyści ich nie odwiedzają ludzie witali nas bardzo miło, zagadywali, machali i zapraszali, żeby chwilę usiąść odpocząć i powiedzieć, co my tu robimy z ciężkimi plecakami. W jednej zdarzyła się rzecz szczególna, zbiegły się dosłownie wszystkie dzieci z wioski. otoczyły nas kołem i obserwowały każdy ruch przez jakieś pół godziny, zanim nie zostały zmuszone do pójścia do szkoły. Na widok aparatu rozbiegły się "spłoszone", ale udało się je przywołać i pstryknąć kilka zdjęć. To chyba było jedno z najciekawszych doświadczeń, role się odwróciły. Tym razem to nie my patrzyliśmy z zaciekawieniem, ale patrzono na nas. 




Po dwóch dniach od wyruszania z Ban Na i wydanych trzech dolarach (wliczone wszystko) drogą lądową (podobno nieistniejącą) dotarliśmy do Nong Khiaw, gdzie z rozkoszą oddaliśmy się oglądaniu telewizji, włączyliśmy wiatrak, wypiliśmy zimną colę, zrobiliśmy czyszczenie butów i plecaków z pyłu i naładowaliśmy baterie na dalszą wędrówkę tym razem do całkiem północno - zachodniej części Laosu. Tam nadal podróżowaliśmy niby tak, jak inni turyści, jednak mam wrażenie, że trochę poza szlakiem. Ale o tym w części drugiej, czyli Offroad Laos cz. II. 

0 komentarze:

Prześlij komentarz

Dziękuję, że dzielisz się ze mną swoją opinią! To dla mnie ważne.

Facebook Favorites More

 
Design by Free WordPress Themes | Bloggerized by Lasantha - Premium Blogger Themes | Best Web Hosting Coupons