Muszę przyznać, że nie było to bardzo łatwe, ale jednak dużo łatwiejsze niż w Laosie. Było to niezwykle ciekawe, choć dość męczące doświadczenie. A po drodze kilka ciekawych osób i wydarzeń.
Pierwszą próbę podjęliśmy w Chiang Rai. Oczywiście zostaliśmy wywiezieni na dworzec autobusowy. To akurat jest całkiem normalne i chyba każdy, kto próbował autostopu w Azji doświadczył tego wielokrotnie. Z dworca dostaliśmy się do białej świątyni, gdzie wykonaliśmy piękny napis oznajmiający, że jedziemy do Bangkoku. Pierwszy samochód zatrzymał się już po pół godziny. Zabrał nas do Chiang Mai, które ustaliliśmy nie było nam po drodze, ale skoro tam jechał...
Kolejną część, która zajęła nam cały dzień, do późnej nocy pokonaliśmy dwoma samochodami. Drugi, a tam Nii i Mu, zabrał nas do przypadkowego niesamowitego miasteczka, które opisywałam już wcześniej, a mianowicie Lop Buri.
Chyba to, co najciekawsze spotkało nas już na południe od Bangkoku . Po tym, jak na wyjazdówce z Hua Hin (swoją drogą zdecydowanie odradza emerytalne, sztuczne miasteczko) przyczepił się do nas pan wąchający klej, to tak a propo ciekawych ludzi na drodze, co więcej chciał nas owym delikatesem poczęstować, zatrzymał się młody żołnierz, z którym przejechaliśmy 800 kilometrów.
Pewnie nie byłoby to nic szczególnego, gdyby nie to, że owy miły mężczyzna zostawił nas późnym wieczorem w jakiejś wiosce, gdzie pusty hotel wydał nam się zdecydowanie za drogi i próbowaliśmy szczęścia dalej.
Niestety żaden samochód się już nie zatrzymał... Hmm być może to dlatego, że był środek nocy i lał deszcz?
Ostatecznie noc spędziliśmy pod sklepem spożywczym. Trzej panowie, w tym właściciel sklepu, pili whiskey do trzeciej nad ranem i kompletnie nie przeszkadzało im to, że w pozycji półleżącej zajmujemy kanapę i próbujemy spać. Muszę przyznać, że poza bólem szyi nie mogłam narzekać, gdyż wyspałam się, obudziłam rano, umyłam zęby i za chwilę pojawiła się pani, która bez dyskusji zabrała nas do kolejnego miasteczka, zostawiła na przystanku autobusowym i powiedziała, jak dostać się do Satun.
Wtedy skończyła się nasza autostopowa, tajska przygoda. Dotarliśmy na samo południe, popłynęliśmy na wyspę Tarutao, spędziliśmy tam relaksujący tydzień, aż do ostatniego dnia wizy.
Zapraszam również do obejrzenia filmu z tej części podróży: