Zapewne wszyscy albo większość z Was zna wydawnictwo Lonely Planet, przewodniki całkiem niezłe, bo praktyczne, ale jeśli wybieramy się z nimi na wakacje, to na pewno poza nami w miejscach w nich prezentowanych będzie milion innych turystów i tak oto czar pryska..
Pierwszy tydzień pobytu w Laosie nazwałabym właśnie takim przewodnikowym.
Trasa:
Vientiane - Vang Vieng - Luang Prabang - Nong Khiaw - Muang Ngoi
Vientiane
Zacznijmy od stolicy, do której dotarliśmy prosto z tajskiej granicy.
Miasto ani duże, ani specjalnie pięknie w moim odczuciu. Ciekawy jest Mekong, czyli rzeka, która tworzy granicę między Państwami. Nie to, żeby jakoś ciekawy z wyglądu, raczej sam fakt, że siedzisz w Laosie, a patrzysz na Tajlandię tuż po drugiej stronie.
Vientiane przywitało nas deszczem, kawą i croissantem. Z racji, iż Laos jest byłą kolonią francuską można tutaj spróbować zachodnich specjałów. Chyba jednym z najważniejszych jest bagietka(!), której nie zjecie w Azji poza granicami tego kraju.
Vientiane to także miasto, gdzie można z dala od zgiełku, w pobliżu świątyni udać się do małej chatki na ziołową saunę i masaż ciała za niewielką cenę 50.000kip, czyli jakiś 6 dolarów.
Dla nas poza pierwszymi chwilami w Laosie, Vientiane było miejscem, w którym spotkaliśmy ludzi, z którymi, można powiedzieć, przypadkiem podróżowaliśmy przez kolejne dni. Nie jest o to trudno, gdyż trasa jest zazwyczaj jedna, taka jaką zrobiliśmy i wciąż natykasz się na te same twarze. Jednak dla nas okazało się to czymś więcej niż tylko przypadkowymi spotkaniami.
Vang Vieng
Rano 29 stycznia po dwóch dniach zdecydowaliśmy ruszyć dalej, opuścić stolicę i VIP bus zabrał nas do Vang Vieng. Dla mnie było to pierwsze prawdziwe przeżycie na azjatyckich drogach. Kilka razy niemal czołówka, krowy, prosiaki i dzieci siedzące na drodze, slalom między innymi pojazdami i dziurami w drodze, jak się później okazało był całkowitą normalnością i można się do niego przyzwyczaić.
W Vang Vieng zabawiliśmy chwilę dłużej niż planowaliśmy, bo zebrała się nas cała grupa i jakoś tak wieczorami było tak przyjemnie i dyskotekowo, że nie składało się na wyjazd.
Vang Vieng znane jest, a może było, z tubingu, czyli spływu po rzece na oponach i zatrzymywaniu się na piwko i drineczka po drodze. Obecnie jest to już zabronione z powodu kilku utonięć, sami się pewnie domyślicie, że alkohol i pływanie nie najlepiej idą ze sobą w parze.
Poza imprezownią i turystycznym gettem, którym miasteczko z pewnością jest, ma też kilka ciekawych rzeczy, miejsc i widoków do zaoferowania.
Błękitna Laguna. Miejsce przepiękne i przyjemne. Droga na rowerze dość męcząca, bo wyboista, ale skoki do wody i kąpiel w błękitnym oczku, a dla chętnych wyprawa z drobną wspinaczką do jaskini wynagradzają drogę.
Pływanie w jaskini. W Laosie ciekawostką jest to, że często każą sobie płacić za mosty! O nie! My się na to nie zgadzamy! W ramach wycieczki do jaskini, w której można pływać poszliśmy trasą własną, aby ominąć mosty. Było szukanie drogi, była namiastka dżungli, było przechodzenie części grupy przez stary bambusowy most i strach, że spadnę. Były emocje, przygoda i wynagrodzone nam zostały te trudy chłodną wodą wewnątrz jaskini. Naprawdę warto. A w dodatku wszystko bezpłatnie.
Pierwszy Autostop
W ten sposób zaoszczędziliśmy sporo gotówki, nie mówię, że nerwów, gdyż Laotańczycy nie do końca rozumieją ideę autostopu, więc żądają zapłaty. Staraliśmy się tłumaczyć, że płacić nie będziemy i tak też w sumie zrobiliśmy. To był bardzo interesujący czas.
Relację z tych przyjemnych autostopowych podróży możecie przeczytać też na:
Relację z tych przyjemnych autostopowych podróży możecie przeczytać też na:
Do Luang Prabang dojechaliśmy wiezieni 4 samochodami, z jednym niemiłym przystankiem, gdzieś po drodze, gdzie nasz kierowca obrażony, że mu nie zapłaciliśmy odstraszał nam samochody. Musieliśmy zmienić miejsce. Z tego wszystkiego poza mało sympatyczną atmosferą wyszły bardzo ładne zdjęcia.
Ostatnia część z dostawcą wody, którą rozwoził z córką po okolicznych wsiach, była zimna, wyboista i z postojem spowodowanym wypadkiem na drodze. Zasnęłam na pace, chłopcy skończyli buteleczkę i wszyscy byli zadowoleni.
Jedyne miasto, które ocalało i zachowało swoją architekturę, gdyż, w odróżnieniu od pozostałej części Laosu nie zostało zbombardowane w czasie II WŚ. Urocze drewniane domki, przyjemne ciche świątynie i bufet z jedzeniem na nocnym targu.
Była też zabójcza wycieczka rowerowa na wodospady, które miały być chyba jedną z największych atrakcji wokół miasta. Wodospady były. Niemal bez wody. Nauczka i wskazówka dla wszystkich - w porze suchej nie zwiedza się wodospadów! I kolejna: 10km na kiepskim rowerze w górach nie jest dobrym pomysłem. Weźcie skuter!
Po 3 dniach w Luang Prabang ruszyliśmy dość udanym autostopem w ciężarówce po rybach, a później na pace z szafą i ryżem do Nong Khiaw i Muang Ngoi, o których pisałam w poście Laos z dala od cywilizacji.
Poza tym, że była to najbardziej turystyczna trasa, to chyba autostop sprawił, że miasta wspominam miło i myślę, że będąc tam trudno je przegapić, bo to jednak kawał historii i kultury tego kraju.
0 komentarze:
Prześlij komentarz
Dziękuję, że dzielisz się ze mną swoją opinią! To dla mnie ważne.