Tak, jak pisałam w Offroad Laos cz. I nasz szlak poza szlakiem rozpoczął się w momencie opuszczenia Ban Na. Przez górskie drogi, prowadzeni uśmiechami ludzi dotarliśmy do turystycznego Nong Khiaw, gdzie parę dni odpoczywaliśmy, tylko po to, żeby znów wyjść na drogę i przemierzyć północny Laos autostopem. Na pierwszy czekaliśmy całe 5 minut.
Richard z laotańską żoną podwieźli nas 24km. Droga trwała dwie godziny. Ale dlaczego? W trakcie zatrzymaliśmy się na rodzinny lunch w domu rodzinnym żony. Posłuchaliśmy o tym, jak się poznali, ile naczekali na dokumenty i nadal czekają, niemal od roku, na wizę dla żony, aby mogła z nim wyjechać do Stanów. A także o targowaniu się, opłacie "za żonę" i tysiącach dolarów wydanych na remonty w jej rodzinnej wiosce, które od czasu, kiedy go nie ma (czyt. pieniędzy) jakoś się zatrzymały i praca stoi w miejscu. Wracając do obiadu, przepyszny. Poza jednym akcentem... siedzieliśmy na papierosku przed domkiem, kiedy właścicielka wybrała kurę, wsadziła jej palec w d*** i zabiła, oskubała i ugotowała. Zupa pyszna! Intensywna w smaku, z liśćmi i innymi badylkami zebranymi gdzieś koło domu. Do tego kurczaczek, ryba i sticky rice!
Kolejny autostop, który złapaliśmy przypadkiem tuż po postawieniu plecaków na ziemi, zabrał nas do samego Muang Xai. Miasto, przecięte trasą, niewarte jest specjalnego wspominania, ale droga do niego owszem. Jechaliśmy drogą krajową nr 1, na pace między plecakami i pakunkami. Droga - highway czyli autostrada..nadal nie wiem czy powinno się ją nazywać drogą wyboista i zakurzona. Co chwilę wyrwy, dziury, koniec asfaltu i kamienie i tak długo i bez końca...przetrwaliśmy. Z tej podróży pamiętam jedno, maseczka lub chusta na twarzy była niezbędna, żeby się nie udusić od pyłu, a ubrania... do prania. Myślałam tylko o tym, że powinni przy drodze sprzedawać burki, żeby nie było tego problemu.
Z Muang Xai do Luang Nam Tha, gdzie spędziliśmy kilka przyjemnych dni, niemal nic robiąc zabrał nas bardzo przyjemny młody chłopak. Także jechaliśmy na pace, choć proponował nam miejsce wewnątrz swojego pickupa. Teraz sobie tak myślę, że na szczęście nie skorzystaliśmy. Droga w górach pełna zakrętów o 180 stopni przyprawiała o mdłości i gdybym siedziała w środku, to z pewnością byłoby sprzątanie... Samo Luang Nam Tha nie jest niczym szczególnym, też przecięte drogą niezbyt wyględne miasteczko. Wygląda jak chińskie miasto duchów. Pełne symboli, ogromnych pustych budynków, szerokich ulic i niczego poza tym. Służy za bazę wypadową na trekingi do dżungli w parku narodowym. Ciekawą rzeczą jest, że samemu na taki treking w teorii nie można się wybrać. Podobno jest niebezpiecznie, a po drugie każda wioska obstawiona jest przez inne biuro podróży, które, kiedy Cię tam spotka bez przewodnika, robi Ci problemy i zgarnia kasę, którą chcesz bezpośrednio zapłacić miejscowym za nocleg.
Zniechęceni takim obrotem sprawy i kierowani oszczędnością, paskudną cechą Polaków, postanowiliśmy nie zwiedzać z żadną agencją północnej części parku i ruszyliśmy stopem na południe. Tym razem wiezieni samochodem z mrożonkami mieliśmy nadzieję, że nasze plecaki przyczepione gdzieś do linek na zewnątrz dotrą na miejsce razem z nami. Droga przez park była piękna i ciekawa. Dotarliśmy do małej wioski Ban Tase, gdzieś po środku parku i tam po raz kolejny spotkaliśmy nic nie wnoszące w życie spojrzenia i uśmiechy ludzi. Na pytanie gdzie możemy spać machali ręką i mówili "tam". Dotarliśmy za rzekę do drugiej części wioski. Jakaś starsza pani kazała nam zdjąć plecaki, usiąść, odpocząć i pytać kobietę z naprzeciwka o nocleg. Okazało się, że noc spędziliśmy w starym rządowym budynku, dokładnie na ganku w namiocie, w towarzystwie zgrai robotników z budowy drogowej.
Tutaj warto wspomnieć, że w tej części Laosu droga jest już piękna i równiutka. Prawdopodobnie jest to w jakiś sposób zasługą chińskiego szlaku, który biegnie tamtędy z Tajlandii. Całe karawany chińskich wycieczek przejeżdżają całą dobę tą trasą.
Był to jeden z ciekawszych noclegów, może mało przyjemny z powodu wesela po drugiej stronie ulicy i tego, że wokół namiotu co jakiś czas kręcili się pijani ludzie, ale jednak udany. Spędziliśmy popołudnie z dziećmi kobiety, która nas "przygarnęła", na kolację nas zaproszono, Lao Lao - czyli domowej roboty bimbrem uczęstowano (jest obrzydliwy, ale trzeba go spróbować, jak dla mnie zajeżdża benzyną) i na śniadanie obudzono. Pyszne, proste, tradycyjne jedzenie. Przepyszna smażona ryba. Każdy z około 10 mężczyzn w czymś pomagał, coś robił, sprzątał, smażył, pilnował, doprawiał, chodził po liście na łąkę czy też pilnował dzieci. Podobało mi się to. Tylko jeden "biznesmen" nie przypadł nam do gustu, kiedy kilkakrotnie próbował nam powiedzieć, że mamy zapłacić po 10 dolarów za nocleg, niby w żartach, ale, że już. Oznajmiliśmy, że owszem zapłacimy, ale rano, kobiecie, która nas przyjęła. Taki też był plan, ale kiedy rano przy pożegnaniu wyjęliśmy kasę kazała nam schować i nic od nas nie chciała. Przemiły gest! W ramach podziękowania zachowaliśmy się jak obrzydliwi Europejczycy i kupiliśmy dzieciom po słodyczu...
Kolejny autostop był ogromnym tirem, zatrzymanym po stwierdzeniu "Ten tak pędzi, że nawet nie próbuję". W środku czterej chińsko - laotańscy młodzi kolesie, którzy zatrzymali się podobno dlatego, że jeszcze nie do końca usunęłam się z drogi, a oni dowcipni trąbili i machali po drodze na panienki..
Dowieźli nas do ViengPhoukha, gdzie odbyliśmy kilkunasto - kilometrową wyprawę w słońcu do jaskini, graliśmy nocą w Petong i zajadaliśmy po raz ostatni (może na szczęście) noodle soup z dużą ilością sałato - kapusty.
Stamtąd kolejny tir, tajski, do granicy i ostatnia noc w Laosie. Bardzo przyjemne miasteczko pożegnało nas pysznymi bagietkami i mrożoną kawą.
Laos poza szlakiem okazał się całkiem przyjazny, pełen ludzi, którzy bez problemu zabierali nas ze sobą, częstowali domowym jedzeniem, zajeżdżali na bazarki, kupowali owoce i warzywa nie tylko dla siebie, ale i dla nas. Było przyjemnie, choć też męcząco, zasypialiśmy o 21, żeby o 7 rano być już na nogach i łapać samochody przed największym słońcem. Choć tak szczerze to muszę przyznać, że pobudka o 7 nie oznaczała natychmiastowego stania przy drodze.. Przyjęliśmy Lao - style, bez pośpiechu jedliśmy śniadanie, piliśmy kawę, kiedy było to możliwe i leniwie po 2 - 3 godzinach ruszaliśmy w podróż.
Czy było warto? Czy było warto wstawać rano, stać na słońcu, zrezygnować z klimatyzowanych busów za i tak niską cenę? Wspominając ten czas, muszę powiedzieć, że jak najbardziej. Niezapomniane chwile, inne niż z przewodnika, odwaga i wiara, że ktoś nas zabierze, że dojedziemy do celu...
Z tej podróży po dzikim Laosie powstał też mój pierwszy wykonany w programie windowsa filmik:
0 komentarze:
Prześlij komentarz
Dziękuję, że dzielisz się ze mną swoją opinią! To dla mnie ważne.